sobota, 3 grudnia 2016

Spis numerów żenujących - vol. 1

    Jak wielu ludzi po ziemi chodzi, tak wiele jest odmian poczucia humoru. Od zarania dziejów muzyki pojawiają się artyści, którzy swoją definicję żartu i zabawy próbują przemycać w piosenkach. Niestety, nie każdy ma do tego taki dryg jak np. muzycy Big Cyc, stąd rynek często zalewa fala utworów dziwacznych. Dziś zatem zajmę się kilkoma piosenkami, które w zamierzeniu autorów miały śmieszyć, lecz wywołują co najwyżej uśmiech politowania. Uwaga! Kolejność numeryczna zupełnie przypadkowa :)

    1. Aktualnie jednym z największych hitów sieci jest utwór o jakże skomplikowanym tytule: PPAP, co jest skrótowcem od: Pen Pineapple Apple Pen (Długopis, ananas, jabłko, długopis!). W zasadzie cały tekst piosenki to własnie te 4 słowa. No, dobra, przesadziłem. Tych słów jest aż 7 (dochodzi jeszcze zwrot "i have a...".  Wątpliwej jakości dzieło liryczne jest opatrzone równie żenującym "teledyskiem". Ubrany w jakiś lamparci shit "artysta" o pseudonimie PIKOTARO wije się jakby cierpiał na pląsawice Huntingtona. To w zasadzie tyle. W chwili pisania tego posta, jedna z kopii  - a po YouTube krąży ich już kilka , łącznie z 10 godzinną - ma już 173 851 820 wyświetleń. Czy trzeba coś dodawać? 
                                       
    2. Dzisiejsi internauci średnio raz na miesiąc rozstrzygają spory typu "Jakiego koloru jest ten sznurek do bielizny?". 3 lata temu nurtowało ich zupełnie inne pytanie. "What does the fox say?" ("Co mówi lis?", czy też, jak uczy się małe dzieci: JAK ROBI LIS) to tytuł kolejnej, żenującej piosenki. Stworzyli ją pod szyldem Ylwis dwaj bracia z Norwegii. W zasadzie do dziś nie wiem, co tak naprawdę chodziło im po głowie. Przebrani za lisy głowią się, czy lis robi kaka-kaka-kaka (Sprawdziłem, tak nie robił Tomasz Lis, tak robił Aleksander Kwaśniewski podczas wykładu na Ukrainie) czy może joff-choff-choff. Czy to poziom humoru odpowiedni dla dorosłych ludzi? Nie wiem, w każdym razie wstyd mi, że tego słuchałem :) 

                                       
    3. Gunther. To powinno wystarczyć, bowiem artysta sam w sobie jest uosobieniem żenady. Zasłynął w pierwszej dekadzie lat 00 duetem z Samanthą Fox. Wykonali wówczas cover jej największego przeboju - "Touch me". Ten numer jeszcze ujdzie, chociaż w oczy kuje już sama stylówka. Fryzura na czeską płetwę i pedofilski wąsik. Trochę jak Marian Koniuszko z serialu Zmiennicy :) Jeśli chodzi o twórczość muzyczną, jak wspomniałem, poza duetem z Sam Fox było już tylko gorzej. Sztandarowym przykładem dziwnego poczucia humoru jest Ding Dong Song z doskonałym refrenem, w którym Gunther śpiewa "Uch, dotknęłaś mojego tralalala, uch, mojego dingdingdong". Macie jakieś pytania? 

                                        
    4. Niestety, również w Polsce zdarzają się niezbyt trafione utwory. Niedawno trafiłem na przebój rapera o pseudonimie KaeN. Nosi on tytuł "Mów mi Dave" a jego treść jest tak przesycona wulgarnym podejściem choćby tylko do seksu, że ciężko strawić to nawet mi. Odnoszę wrażenie, że sam artysta chciałby trochę pójść w kierunku Eminema z okresu "Without me" czy "Lose it", lecz ewidentnie coś wyszło nie tak. Z rapowanych perwersji-kontrowersji wolę już "Love forever" Słonia. Tam przynajmniej zdania są sformułowane na tyle, że mimo ewidentnych problemów psychicznych bohatera, jego historia opowiadana jest tak, że wciąga. Natomiast to, co ma do powiedzenia Dave... W ogóle ma coś sensownego do powiedzenia? 

                                       
    5. Co powstanie z połączenia latynoskich melodii ludowych, stylistyki disco polo i utworów Ace of Base? Otóż będzie to potworek, który można zatytułować "Lubelski Full". Numer ten powstał w 1994 roku. Nagrał go lubelski zespół Primo. Posklejany na prędko tekst, którego zwrotki nijak mają się do siebie wzajemnie, został wyśpiewany na melodię peruwiańskiej ballady "El condor pasa". W trakcie przewija się też charakterystyczny saksofon z "All that she wants" wspomnianej grupy Ace of Base. Całość okraszona jest teledyskiem charakterystycznym dla discopolowych kapel z tamtego okresu. Zaginiona siostra Beaty Kozidrak wygina się przed keyboardem, w który zresztą zamaszyście uderza. Kontrastem do niej jest ledwie ruszający się gitarzysta. Fryzura identyczna jak Gunther. Dziwne to wszystko. No cóż, takie były czasy. Oddam jednak honory grupie Primo, bowiem wolę już "Lubelski full", niż wcześniej opisywanego Dave'a

                                       
    To już wszystko na dziś. Jeżeli macie jeszcze w zasobach pamięci przykłady kolejnych numerów, które żenują zamiast bawić, piszcie w komentarzach. Tutaj lub na fanpage bloga na FB. Sam tytuł sugeruje, że nie będzie to ostatni taki ranking :)

niedziela, 27 listopada 2016

"Kawa i dym" - Recenzja albumu

    Nazwisko tego artysty zna chyba każdy, kto wychowywał się w latach 80tych i później. Jan Borysewicz, bo o nim mowa, to jeden z najlepszych, polskich gitarzystów. Zasłynął przede wszystkim jako założyciel i główny kompozytor (jak również, naturalnie, gitarzysta prowadzący) grupy Lady Pank. Wcześniej występował m.in. z Budką Suflera. Od 1988 tworzy on również, niezależnie od LP swój solowy projekt, sygnowany nazwą JAN BO. Własnie pod tym szyldem, 23.09.2016 Borysewicz wypuścił kolejny album: "Kawa i dym".

    Od początku słychać, że Borysewicz jest lepszym gitarzystą, niźli wokalistą. Otwierająca album kompozycja "Na drugi raz", to melancholijny tekst, w którym artysta próbuje przeczyć upływowi czasu. Nie jest to utwór mocno porywający. Odpowiedni bardziej na niedzielne wyciszenie przed nowym tygodniem niż sobotnią prywatkę. Dalej otrzymujemy pierwszą dawkę mocno rockowego pazura w postaci "Bananowego dżemu". Tutaj swojego wokalu udzielił Piotr Rogucki. Różnica w odbiorze jest zdecydowana. Ciekawa jest też gitarowa solówka. Ogółem określę tę piosenkę jako jedną z lepszych na płycie. Trzeci utwór, nomen omen "Znów od początku", to powrót do melancholii i lekkiej "rozlazłości" z otwieracza. Przywodzące na myśl Marka Knopflera solo zaczyna się obiecująco i... kończy po 17 sekundach!! Szkoda. Na ratunek przychodzi kolejny, tytułowy utwór. Z powodzeniem mógłby się znaleźć na płycie Lady Pank. Przyznam, że chętniej usłyszałbym w niej wokal Panasewicza. Nie mniej zaliczam ją jako kolejną z udanych. 
    
   Dwa kolejne utwory to znów gościnne wokale. O Igorze Herbucie nie chcę się wypowiadać, bo nie specjalnie przepadam za jego głosem. Skupię się na szóstce - "Zawsze można dalej" z udziałem Piotra Cugowskiego. Mamy tu więc mocny głos, dobrze brzmiący, ciężki motyw gitary i doskonała solówka. Kolejne miejsce na liście dobrych numerów z albumu. Przy czym zaznaczam, że kolejność ustalam idąc po prostu z góry na dół tracklisty :) 
   
     Ciekawe są też dwie następne kompozycje, tj. "Przez słuchawkę" oraz "Odczep się Kostucho". Energiczne, blues-rockowe granie i śpiew, w końcu dopasowany do rytmu. Zdecydowanie warto posłuchać. To samo mogę powiedzieć o numerze 14tym na liście: "Po-ranny". To w zasadzie tyle perełek. 

     Całość oceniam na 4 minus. Nie jest to płyta wybitnie zła, jednak pozostawia pewien niedosyt. 
Zaciera się tu bowiem granica pomiędzy indywidualnym stylem Borysewicza a kompozycjami tworzonymi dla flagowego zespołu, czyli Lady Pank. Szczególnie z ostatnich płyt grupy. Wszystko jest do siebie zbyt podobne, chociaż niewątpliwie w Janku drzemie jeszcze potencjał. Oby był w następnych produkcjach należycie wykorzystany.

Jan Bo - "Kawa i dym". wydany 23.09.2016. Polskie Radio S.A. Agencja Muzyczna.

sobota, 26 listopada 2016

Lata osiemdziesiąte wiecznie żywe - recenzja albumu "Intruder"

    Ten zespół odkryłem zupełnie przypadkowo, przeglądając na pewnej witrynie internetowej hasła z kategorii "Polskie zespoły synthpopowe". Takie przypadki jednak lubię najbardziej. Zaintrygowany nazwą grupy zacząłem szukać ich śladów najpierw na YouTube, później w sklepach muzycznych. Efektem tego był zakup płyty o której za moment opowiem. 

    Zacznijmy jednak od krótkiego przedstawienia sylwetki. Sexy Suicide (Seksowne samobójstwo, bądź Seksowny samobójca, różnie można tłumaczyć), bo tak zwie się ten zespół, tworzy dwoje młodych ludzi: Marika Tomczyk-wokal oraz Bartłomiej Salamon-intrumenty klawiszowe, sampling. Skład, wtedy jeszcze trzyosobowy, powstał w 2012 r. Nosił nazwę Neon Romance i od początku szedł w stronę syntezatorowych rytmów rodem z lat 80tych minionego stulecia. Jeszcze pod szyldem NR w 2014 roku wydali własnym kosztem album "Midnight stories". Zespół opuścił jednak Michał Kapuściński i w tym samym roku duet Tomczyk-Salamon zaczął grać pod nowym szyldem: Sexy Suicide.

    W czerwcu 2016 roku, pod egidą wytwórni Fonografika, duet wydał swoją pierwszą płytę w przyjętęj obecnie formule. Nosi ona tytuł "Intruder" (Intruz). Zawiera 11 kawałków. Każdy utrzymany w surowej, aczkolwiek wpadającej w ucho syntezatorowej stylistyce.  
  
     Całość otwiera dwu i półminutowa, instrumentalna kompozycja "Kiss of winter" (Pocałunek zimy). Pomieszanie ciężko brzmiącego, syntezatorowego "buczenia" z łagodną, nieco monotonną ale wciąż przyjemną melodią. Tuż po otwieraczu następuje wyzwolenie energii. Drugi kawałek z listy ("Shame of device") to modelowy przykład stylistyki z lat 80tych. Taneczny rytm, odgłosy stukających o siebie metali i dobrze współbrzmiący z tym wokal Mariki to doskonała mieszanka. Utwór z powodzeniem mógłby królować na dyskotekach z serii "Back to the eighties ", gdzieś pomiędzy "Don't go" grupy Yazoo a "Blue monday" New Order. W podobnym klimacie, choć w nieco spokojniejszym tempie, utrzymana jest kompozycja nr. 3. W uszy rzuca się wyraźna linia basowa. Przypomina mi to nieco stylistykę Depeche Mode z okresu płyt "Construction time again/Some great reward/Black Celebration". Dalej następuje lekka wolta, bo oto otrzymujemy utwór "Afterlife", z linią basową kojarzącą mi się, osobiście, z numerami dance lat 90tych. Całości dopełniają użyte w nim sample z filmów.  

     W zasadzie omawianie kawałków mogę w tym momencie zatrzymać, ponieważ każdy konsekwentnie utrzymany jest w identycznej stylizacji. Wart podkreślenia jest jeszcze łagodny utwór z fortepianem w tle. Nazywa się "4 you". Refren śpiewany jest na dwa głosy przez Marikę oraz specjalnego gościa - Jakuba Radomskiego. 

     Moje ogólne wrażenia po wysłuchaniu tej płyty są dość pozytywne. Owszem, teksty idą czasem w mroczną stronę, więc nie jest to płyta w 100% rozrywkowa. Widać, a przede wszystkim słychać, że muzycy doskonale wiedzą o co chodziło w synthpopie lat 80tych, a także jak przeszczepić to na dzisiejsze warunki. Robią to bardzo zgrabnie a ich twórczość z pewnością warta jest uwagi. Będę obserwował ich poczynania i czekał na kolejne albumy. 

Sexy Suicide "Intruder". Wytwórnia: FONOGRAFIKA, premiera: 24.06.2016

czwartek, 24 listopada 2016

Freddie Mercury - 25 lat po...

    Dokładnie 25 lat temu, 24 listopada 1991, świat obiegła dramatyczna wiadomość. Nie żyje Freddie Mercury - jeden z największych głosów rocka, charyzmatyczna ikona muzyki. Nie da się ukryć, że wokalista grupy Queen zapisał się złotymi zgłoskami w kronikach przemysłu rozrywkowego. Warto więc po krótce chociaż przyjrzeć się temu, skąd wziął się fenomen Mercury'ego.

    Naprawdę nazywał się Farrokh Bulsara. Urodził się na Zanzibarze (część Tanzanii) 5.09.1946. Pierwsze oznaki muzycznego talentu dawały się odczuć w latach szkolnych. Dokładny przebieg nauki pozwolę sobie pominąć, skupiając się na osiągnięciach muzycznych. W zasadzie pierwszym zespołem, z którym występował Freddie (pseudonim nadany przez szkolnych kolegów) zwał się The Hectics. Razem z nim tworzyło go jeszcze czterech innych uczniów St. Peter's School. Prawdziwa eksplozja sławy miała dopiero nastąpić. 

    W 1964 rodzina Bulsara, wraz z Freddiem, przeniosła się do Wielkiej Brytanii. Zamieszkali w pobliżu Londynu. Sam Freddie ukończył tam technikum oraz zdobył dyplom z grafiki (chociaż nie był to dyplom ukończenia studiów, raczej coś w rodzaju kursu). Rozpoczął też pracę w "lumpeksie", gdzie poznał Rogera Taylora, późniejszego perkusistę grupy Queen. Z kolei dzięki College'owi zdobył kontakty, które doprowadziły go do Briana Maya. Jak się okazało, zarówno May jak i Taylor grali wówczas w tej samej kapeli - Smile - której muzyka odpowiadała Freddiemu. Po wielu perypetiach - nazwijmy to - kadrowych w zespole Smile oraz Sour Milk Sea, w którym Freddie był wokalistą, pozostałe na placu boju siły połączyły się w jedną, zupełnie nową kapelę, dla której sam Mercury wymyślił nazwę: QUEEN. Jej ostateczny, niezmienny do samego końca skład, wyklarował się w 1971 r. wraz z przyjęciem John'a Deacon'a. Zaczęły się pierwsze próby i nagrania. W 1973 roku zespół wydał debiutancki album "Queen".  Drugi człon pseudonimu Freddie'go - Mercury - został zaczerpnięty z zamieszczonego na tej płycie utworu "My fairy king".

     Prawdziwy boom na muzykę zespołu Queen nastąpił w połowie lat 70tych, wraz z wydaniem singla "Bohemian Rhapsody". Od tej pory gwiazda grupy świeciła mocnym blaskiem aż do dnia śmierci Freddiego. Właściwie świeci do dziś.

    Sam Mercury dał się zapamiętać jako prawdziwe sceniczne zwierzę. Doskonale czuł się podczas występów na żywo. Łapał świetny kontakt z publicznością. Chętnie bawił się z nią w powtarzanie fraz wokalnych. Raz wysokie, raz idące w dół "Eeeooo" było nieodłącznym elementem każdego koncertu. Prywatnie jednak był zupełnym przeciwieństwem "gwiazdora". Chociaż lubił wystawne życie, przepełnione przygodnym seksem i tonami kokainy, wielu zapamiętało go jako spokojnego, nieco zamkniętego w sobie człowieka. Mercury cenił sobie swoją prywatność. Co prawda otwarcie przyznawał się do swojego biseksualizmu, to informacje o wyniszczającej chorobie przekazał światu na dobę przed śmiercią. Sam dowiedział się o niej, prawdopodobnie, w 1987 roku. AIDS coraz bardziej wyniszczał jego ciało. Artysta zmieniał się w oczach. Raz nosił zarost, by ukryć ślady usuwania mięsaków, innym razem pojawiał się przed kamerą przeraźliwie wychudzony. Mimo to zdołał jeszcze nagrać doskonałe w brzmieniu partie wokalne na ostatni, jak się okazało, album ze swoim żywym udziałem - Innuendo. 

    23 listopada 1991 artysta wydał w końcu oświadczenie, w którym przyznał światu, że choruje na AIDS. Jednocześnie prosił w nim, by dziennikarze zechcieli uszanować jego prywatność i przyjęli do wiadomości jedynie to, co w owym oświadczeniu było zawarte. Bez dodatkowych wywiadów i drążenia tematu. Dzień później artysta zmarł w swojej londyńskiej posiadłości zwanej Garden Lodge, która od tego momentu stała się obiektem licznych "pielgrzymek" fanów chcących oddać hołd artyście. Świadczą o tym chociażby dziesiątki zdjęć na których widać napisy na murze otaczającym dom. Mercury w chwili śmierci miał 45 lat...

   Freddie Mercury pozostawił po sobie dziesiątki świetnych nagrań, zarówno tych, nagrywanych z zespołem Queen, jak i pochodzących z solowych albumów. Stacje radiowe chętnie odtwarzają takie ponadczasowe numery jak "We are the champions", "I want to break free" czy solowe "Living on my own". Na jego pamiątkę nazwano gatunek róży, gwiazdę i asteroidę. Jego twarz znalazła się na brytyjskich znaczkach pocztowych a nazwisko zajmuje wysokie pozycje w różnorakich zestawieniach najlepszych wokalistów. Można by rzec, że zgodnie z treścią utworu, wydanego kilkanaście dni przed śmiercią Mercurego, przedstawienie, choć oglądane przez niego już zza kulis, wciąż trwa,

niedziela, 13 listopada 2016

O trojgu takich, co ukradli serca Polaków.

    W poprzednim poście wywołałem do tablicy zespół Ich Troje. Chociaż dziś każdy raczej z zażenowaniem - jeśli w ogóle - przyzna się do znajomości tej kapeli, to nie da się ukryć, że na przełomie tysiącleci to oni rządzili krajową sceną pop. Warto zatem pochylić się nad zjawiskiem, co też postaram się uczynić.

    Początki kapeli sięgają roku 1995. Wtedy to późniejszy lider IT, niejaki monsieur Michał Wiśniewski na dobre powrócił do kraju. Wczesną młodość spędził bowiem w Niemczech. Skoro więc przyjechało się na ojczystą ziemię, to wypadałoby coś zarobić. Tak o to, Wiśniewski najpierw handlował cebulą (później do "cebuli" polskiej trafiał z twórczością :D ), próbował wprowadzić na rynek karty rabatowe, w końcu załapał się do tworzenia muzyki na potrzeby spektaklu  teatralnego "Wielki testament". Właśnie przy tym zleceniu poznał innego łodzianina - Jacka Łągwę, późniejszy drugi filar zespołu. Gdzieś tam, w którymś bliżej nieokreślonym momencie, chłopacy stwierdzili, że zawiążą dłuższą współpracę muzyczną. Do kilku kompozycji potrzebowali kobiecych partii wokalnych. Rozpoczęli więc poszukiwania idealnego głosu w klubach karaoke. Z tego co wiem, później takie kluby prowadzili sami. Wtedy objawiła im się Magdalena Pokora, znana pod pseudonmiem Magda Femme. I tak oto, zanim została pierwszą żoną Wiśniewskiego, uzupełniła skład dając tym samym sygnał odjazdu ku karierze dla pociągu zwanego ICH TROJE. 

    Rozpoczęły się pierwsze próby i nagrania, których owocem był m.in wspomniany w poście o coverach utwór Jeanny. Trzeba przyznać, że Wiśniewski doskonale odnalazł się w roli psychicznie chorego osobnika, rozmawiającego w utworze z wyimaginowaną dziewczyną o tytułowym imieniu. Nagrania były na tyle dobre, że zainteresowały pierwszą wytwórnię. Grupa podpisała więc kontrakt z firmą Koch International i w 1996 r. wypuściła na rynek debiutancki album "Intro". Zdobyła ona status złotej już po 3 miesiącach. Razem z sukcesem pojawiły się jednak pierwsze spięcia lidera z wytwórnią. Doprowadziły one do zerwania kontraktu, jednakowoż zespół zdążył jeszcze pod egidą KOCH wypuścić drugi album "Iti C.D." (1997). 

    Mimo dość obiecujących wyników sprzedaży poprzednich krążków, dopiero trzeci, wydany już w nowej wytwórni (Universal) krążek "3" (1999) przyniósł zespołowi szeroką rozpoznawalność. To właśnie na tej płycie znajdziecie słynne "A wszystko to...".  Okrzyk z mówionego "intro", JOLKA, DO CIEBIE!, stał się najczęstszą reakcją Polaków na dzwoniący telefon. No, przynajmniej w tych domach, gdzie jakaś Jolka mieszkała :) Był to ostatni album w tym składzie, bowiem z zespołem pożegnała się Magda Femme. Na jej miejsce wskoczyła budząca sympatię fanów Justyna Majkowska. Wkrótce nastąpiła prawdziwa mania Ich Troje.

     W 2001 roku ukazała się płyta "A.D. 4". Zawierała ona takie hity jak "Powiedz" czy "Zawsze z Tobą chciałbym być". Ta druga przyniosła kolejny zwrot do słownika codziennego Polaków: "Przestań się drzeć! Ja tu serial oglądam!". Album sprzedawał się jak ciepłe bułeczki. Uzyskał najwyższy status diamentowej płyty. Sam zespół w tym czasie wyskakiwał z każdej lodówki. Setki koncertów, które były wręcz parateatralnym show. "Zakrwawiony" Michał w piżamie/kaftanie bezpieczeństwa przy "Jeanny", wielkie huśtawki przy lirycznych utworach czy w końcu słynne pochodnie trzymane w dłoniach podczas "Powiedz". Koncerty te chętnie nagrywały i pokazywały telewizje. Zarówno w publicznej TVP jak i na komercyjnych kanałach, fan zespołu mógł znaleźć coś dla siebie. Oczywiście większość występów szła z playbacku, ale rozentuzjazmowanej gawiedzi to nie przeszkadzało. Zespół szedł za ciosem. Rok później wyszła piąta płyta: "Po piąte: a niech gadają!". Ta również doczekała się diamentu. Ponadto fala sukcesów wyniosła grupę na konkurs EUROWIZJI, gdzie z trójjęzycznym utworem "Keine Grenzen" zdobyli 7 miejsce, drugi najwyższy wynik w historii występów Polaków. Nie przebił ich nawet Michał Szpak, który w 2016 r. wskoczył oczko niżej :)  W szczycie formy zespół pożegnała Justyna. Była ona zmęczona popularnością, a przede wszystkim niekończącą się trasą koncertową. Jej miejsce zajęła późniejsza trzecia żona Michała - Anna Świątczak. W nowym składzie zespół nagrał jeszcze płytę "6-ty, ostatni przystanek" (2004) i... zakończył karierę. Tak przynajmniej podano w komunikacie. 

      Rok 2006 przyniósł sensacyjną wiadomość: Ich Troje wraca na scenę! W składzie znanym sprzed "pożegnania" zespół wydał krążek "7 grzechów głównych". Rok później ponownie spróbował swoich sił na festiwalu Eurowizji. Nie udało się jednak powtórzyć sukcesu sprzed kilku lat. Ba, nie wyszli nawet z półfinału. Zresztą gwiazda odrodzonego zespołu była już dużo bledsza niż wcześniej. Kolejne albumy przechodziły bez większego echa. Ludzie skupiali się bardziej na życiu prywatnym kontrowersyjnego lidera, olewając niejako muzykę zespołu. Dwa lata później wydano - ostatni, jak się okazało - premierowy album "Ósmy obcy pasażer". W 2010 skład opuściła Anna Wiśniewska (Świątczak). Przez krótki czas wokalistką była Jeanette Vik, norweżka, która nie zagrzała długo miejsca z powodu problemów z opanowaniem języka. Wokal powierzono wówczas Justynie Pafliniewicz. Również ona szybko, bo już po 3 latach zrezygnowała z występów w Ich Troje. W miejsce Justyny weszła Marta Milan i to ona gra z chłopakami, dzielnie się trzymającymi, do dziś. Jednak mało kto mówi i pamięta o grupie Ich Troje. 

      Z osobistego punktu widzenia przyznam, że są utwory, które lubię i absolutnie się tego nie wstydzę. Większość pochodzi z pierwszych albumów. Zapytany w środku nocy od razu rzucę takie tytuły jak "Prawo" (z tekstem opartym o wiersz Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej, jakże aktualnym w dobie sporów o aborcję), "Drzwi" czy "Ci wielcy...". Sądzę, że grupa miała początkowo bardzo dobry pomysł na siebie, lecz w miarę rozrastania się budżetu, zaczęli gdzieś gubić siebie. Szkoda. Był to diament wart oszlifowania, jednak prostytutka-komercja przeżuła go i wypluła na goły beton. Tak jak Metallica podobno skończyła się na "Kill'em all" (debiutancki album, jeśli ktoś nie wie :) ) , tak ITI poszło parę kroków dalej i skończyło się na "A.D.4". 

   

środa, 2 listopada 2016

O coverach popularniejszych od oryginałów.

    "A wszystko to, bo Ciebie kocham...". Pod koniec lat 90'tych nie było osoby, która nie śpiewałaby pod nosem tego songu. Jedni jawnie, drudzy się nie przyznawali, znał każdy. Na pytanie: kto jest AUTOREM owego hitu, każdy bez wahania odpowie: Ich Troje. Ale czy na pewno jest to ich oryginalny pomysł? Dzisiaj zajmę się przebojami, które w polskiej wersji językowej zrobiły znacznie większą furorę niż oryginały.

      Zacznijmy od wywołanego na wstępie zespołu Ich Troje. Sporo, spośród ich przebojów, to tak naprawdę covery. Począwszy własnie od "A wszystko to..." z płyty "3" (1999 r.). Pamiętamy Michała Wiśniewskiego z punkowym irokezem, dzwoniącego do Jolki. Została ona wtedy uraczona polską wersją wydanego w 1993 r. utworu niemieckiej grupy Die Toten Hosen - "Alles aus liebe". Ich Troje troszeczkę przyspieszyło tempo tej piosenki, przetłumaczyło w miarę dokładnie jej tekst i w ten sposób po raz pierwszy zawładnęło listami przebojów. Sam Wiśniewski, który przed założeniem zespołu przebywał w Niemczech, sporo tamtejszych hitów przeszczepił na nasz rynek. Kolejnym przykładem może być "Jeanny".  Jest to - również dość wiernie przetłumaczony - cover utworu o tym samym tytule, granego przez austriackiego wokalistę Falco. Jego osoba godna jest przybliżenia w osobnym poście. Postaram się to kiedyś zrobić. Swoją drogą Falco jest wymieniany przez Michała jako jeden z ulubionych artystów. Do tego stopnia, że jego imię miał nosić jeden z synów Wiśniewskiego, jednakowoż w wyniku choroby wirusowej, żona nie była w stanie tej ciąży donosić.
Warte uwagi są również takie przekłady jak: "Kochaj mnie kochaj" (oryg. Matthias Reim - Verdammt, ich lieb dich) czy "Mandy" (oryg. Scott English - 1971r. choć bardziej znane jest wykonanie Barry'ego Manilow z 1974).

     Spośród gwiazd rządzących sceną muzyczną na przełomie stuleci, sporo coverów wpuścił też niejaki Stachursky. Sztandarowy przykład to "Typ niepokorny" z 2000 r. Tu nie powinniście mieć problemu z określeniem pochodzenia, bowiem oryginał do dziś chodzi w radio, w przeciwieństwie do wykonania Jacka, nie mniej podejrzewam, że gdyby nie Stachursky, dziś o pierwotnym wykonawcy byśmy nie pamiętali. Jest nim oczywiście Chesney Hawkes, przedstawiciel gatunku "Artysta jednego przeboju" :) Za sukcesem jego piosenki "The one and only" stał jej kompozytor - Nik Kershaw, znany pokoleniom wychowującym się w latach 80tych., Hit ten ma dokładnie tyle lat, co autor posta. Czyli starszy od wyngla :). Również w 2000 r. Jacek Łaszczok wypuścił singiel "Czuję i wiem". Tu Was zaskoczę, bowiem to też jest cover! W oryginale song ten zwie się "Restless heart" (Niespokojne serce), pochodzi z 1992 r. i wykonywany był przez Petera Cetera. Jacek, w przeciwieństwie do ekipy Wiśniewskiego, korzystał jedynie z kompozycji. Teksty do polskich wersji miały nieco inną treść.

     Pamiętacie zespół Magma? Zasłynął on praktycznie z jednego tylko przeboju. Bez skrępowania powiem, że lubię go. Może dlatego, że sytuacja typu: "Znów dziś przeszła obok mnie. Nie istnieję dla niej..." jest mi dość bliska. Z pewnością już się domyślacie, że chodzi o "Aisha". Utwór ten, nagrany w 1997 r. to nasza wersja wydanego rok wcześniej numeru o tym samym tytule, który to song śpiewany był przez algierczyka: Khaleda.

     Na koniec zostawiam Wam ciekawostkę. Tym razem Polak coveruje Polaka. A dokładniej "discopolak" discopolaka. Nie wiem, czy macie tego świadomość, ale jeden z najważniejszych hitów disco polo - "Jesteś szalona", wcale nie został wymyślony przez Marcina Millera. Stworzył go i nagrał w 1992 roku Janusz Konopla z zespołem Mirage. Ekipa Boysów wzięła ten numer na warsztat 5 lat później. Odszukajcie sobie wykonanie oryginalne, przesłuchajcie (na własną odpowiedzialność) a odpowiedź na pytanie dlaczego to właśnie wersja Boys odniosła większy sukces przyjdzie do Was sama. 

wtorek, 1 listopada 2016

Muzyczne "porachunki" z Mafią.

     Kilka tygodni temu w moje ręce wpadły reedycje dwóch albumów zespołu Mafia. No właśnie.. Czy ktoś jeszcze pamięta? Czy są tacy, którzy w ogóle go nie znają? Są? Pora uzupełnić braki.

     Grupa "Mafia" została założona w Kielcach, w  lutym1992 r. W jej skład weszli: Andrzej "Piasek" PIASECZNY - voc, Tomasz BANAŚ - gitara, Zdzisław ZIOŁO - gitara, Tomasz BRACICHOWICZ - klawisze (Jedyny muzyk tego składu, który gra w zespole po dziś dzień) oraz Marek MOTYLSKI - perkusja. Ten ostatni nie zagrzał długo miejsca za garami. Zastąpił go Marcin KORBACZ.
    Jak wiele zespołów, również "mafiozi" z początku swoje występy opierali na graniu coverów. Szybko jednak wzięli się za opracowanie własnego repertuaru. Już w 1993 grupa wydała swój debiutancki album - MAFIA. Jakże przewrotny tytuł, prawda? ;-) .  Płyta ta promowana była utworem "Krótka piosenka o...". Ochrzczony on został hymnem Festiwalu w Jarocinie. Na zlecenie dyrektora tej imprezy, Kuby Wojewódzkiego, zrealizowano klip do "Krótkiej..." a podjął się tego Yach Paszkiewicz. 
    Prawdziwym przełomem w karierze Mafii było podpisanie kontraktu z wytwórnią ZIC ZAC i wydanie pod jej egidą płyty "Gabinety".  To pierwszy album grupy, który doczekał się statusu złotej płyty, za sprzedaż ponad 100 tys. egzemplarzy. Sukces "Gabinetów" powtórzył wydany ok. roku później album "FM", zawierający między innymi słynną, graną w radio do dziś, balladę "Imię deszczu". Nie jeden dzisiejszy 30-40 latek tańczył przy niej wolniaka na studniówce :) Kto wie ilu dzisiejszych gimnazjalistów, którym - jak sądzę - numer ten nic nie mówi, zostało zmajstrowanych w tonie tej melodii?? W każdym razie FM również doczekało się statusu Złotej Płyty i to z wynikiem dużo wyższym, niż poprzedniczka. 150 tys. egzemplarzy.
    Właśnie w szczytowym momencie, z zespołem postanawia rozstać się wokalista - Andrzej Piaseczny. Ostatnie koncerty w składzie dał w sierpniu 1998, po czym dał się ponieść trwającej do dziś solowej karierze. W międzyczasie zdążył jeszcze nagrać płytę w duecie z Robertem Chojnackim, która swego czasu również przyniosła kilka przebojów, w tym mój hymn - "Budzikom śmierć". 
   1999 rok przynosi zespołowi, już z nowym wokalistą, Andrzejem Majewskim, album "99". Nie odniósł on jednak takiego sukcesu jak dwie poprzednie płyty. Szybko okazało się, że między Majewskim a resztą składu pojawiają się, delikatnie mówiąc, pewne różnice zdań. Skończyło się na odejściu Majewskiego w 2002. Kolejnym wokalistą przez pięć lat był Bartek Król. To z nim grupa nagrała płytę "Vendetta", promowana przez miły dla mojego ucha singiel "Miasto łez".
   Ostatni jak dotąd album zespołu Mafia (w całkowicie przemodelowanym składzie) ukazał się w 2014 roku i nosi tytuł "Ten świat nie jest zły". Cechuje się powrotem do bardziej rockowego grania, choć przyprawionego szczyptą elektroniki. Na uwagę zasługuje m.in tytułowa ballada oraz numer "Summertime online".
    Jak wspomniałem we wstępie, niedawno na rynku ukazały się reedycje dwóch najważniejszych płyt, czyli "Gabinety" oraz "FM". Chętnie kupiłem i przypomniałem sobie ich granie. Moją uwagę na pierwszej z nich przykuły szczególnie takie utwory jak "Tak lubię", tytułowe "Gabinety" - kawałek dobrego grania z pazurem, oraz ballady: "Ja (moja twarz) i mój ulubiony: "Noce całe". Jeżeli zaś chodzi o "FM", to standardowo: "Imię deszczu", "Szalona piosenka o lataniu", "W świetle dnia" oraz "Noc za ścianą". Ta ostatnia, według mnie, mogłaby być pozbawiona pseudorapowanej zwrotki K.A.S.Y.  O ile nie mam nic do gościa, jako człowieka, o tyle chyba mamy różne poczucie humoru. Jego utwory raczej mnie nie bawią i tak samo jest z wtrętem do "Nocy...". Sorki Krzysztof :)   
   Podsumowując: jeżeli chcielibyście przypomnieć sobie młodzieńcze lata, bądź po prostu nie znacie twórczości Mafii, odsyłam do sklepów muzycznych po rzeczone reedycje, jak również po późniejsze albumy.