czwartek, 24 listopada 2016

Freddie Mercury - 25 lat po...

    Dokładnie 25 lat temu, 24 listopada 1991, świat obiegła dramatyczna wiadomość. Nie żyje Freddie Mercury - jeden z największych głosów rocka, charyzmatyczna ikona muzyki. Nie da się ukryć, że wokalista grupy Queen zapisał się złotymi zgłoskami w kronikach przemysłu rozrywkowego. Warto więc po krótce chociaż przyjrzeć się temu, skąd wziął się fenomen Mercury'ego.

    Naprawdę nazywał się Farrokh Bulsara. Urodził się na Zanzibarze (część Tanzanii) 5.09.1946. Pierwsze oznaki muzycznego talentu dawały się odczuć w latach szkolnych. Dokładny przebieg nauki pozwolę sobie pominąć, skupiając się na osiągnięciach muzycznych. W zasadzie pierwszym zespołem, z którym występował Freddie (pseudonim nadany przez szkolnych kolegów) zwał się The Hectics. Razem z nim tworzyło go jeszcze czterech innych uczniów St. Peter's School. Prawdziwa eksplozja sławy miała dopiero nastąpić. 

    W 1964 rodzina Bulsara, wraz z Freddiem, przeniosła się do Wielkiej Brytanii. Zamieszkali w pobliżu Londynu. Sam Freddie ukończył tam technikum oraz zdobył dyplom z grafiki (chociaż nie był to dyplom ukończenia studiów, raczej coś w rodzaju kursu). Rozpoczął też pracę w "lumpeksie", gdzie poznał Rogera Taylora, późniejszego perkusistę grupy Queen. Z kolei dzięki College'owi zdobył kontakty, które doprowadziły go do Briana Maya. Jak się okazało, zarówno May jak i Taylor grali wówczas w tej samej kapeli - Smile - której muzyka odpowiadała Freddiemu. Po wielu perypetiach - nazwijmy to - kadrowych w zespole Smile oraz Sour Milk Sea, w którym Freddie był wokalistą, pozostałe na placu boju siły połączyły się w jedną, zupełnie nową kapelę, dla której sam Mercury wymyślił nazwę: QUEEN. Jej ostateczny, niezmienny do samego końca skład, wyklarował się w 1971 r. wraz z przyjęciem John'a Deacon'a. Zaczęły się pierwsze próby i nagrania. W 1973 roku zespół wydał debiutancki album "Queen".  Drugi człon pseudonimu Freddie'go - Mercury - został zaczerpnięty z zamieszczonego na tej płycie utworu "My fairy king".

     Prawdziwy boom na muzykę zespołu Queen nastąpił w połowie lat 70tych, wraz z wydaniem singla "Bohemian Rhapsody". Od tej pory gwiazda grupy świeciła mocnym blaskiem aż do dnia śmierci Freddiego. Właściwie świeci do dziś.

    Sam Mercury dał się zapamiętać jako prawdziwe sceniczne zwierzę. Doskonale czuł się podczas występów na żywo. Łapał świetny kontakt z publicznością. Chętnie bawił się z nią w powtarzanie fraz wokalnych. Raz wysokie, raz idące w dół "Eeeooo" było nieodłącznym elementem każdego koncertu. Prywatnie jednak był zupełnym przeciwieństwem "gwiazdora". Chociaż lubił wystawne życie, przepełnione przygodnym seksem i tonami kokainy, wielu zapamiętało go jako spokojnego, nieco zamkniętego w sobie człowieka. Mercury cenił sobie swoją prywatność. Co prawda otwarcie przyznawał się do swojego biseksualizmu, to informacje o wyniszczającej chorobie przekazał światu na dobę przed śmiercią. Sam dowiedział się o niej, prawdopodobnie, w 1987 roku. AIDS coraz bardziej wyniszczał jego ciało. Artysta zmieniał się w oczach. Raz nosił zarost, by ukryć ślady usuwania mięsaków, innym razem pojawiał się przed kamerą przeraźliwie wychudzony. Mimo to zdołał jeszcze nagrać doskonałe w brzmieniu partie wokalne na ostatni, jak się okazało, album ze swoim żywym udziałem - Innuendo. 

    23 listopada 1991 artysta wydał w końcu oświadczenie, w którym przyznał światu, że choruje na AIDS. Jednocześnie prosił w nim, by dziennikarze zechcieli uszanować jego prywatność i przyjęli do wiadomości jedynie to, co w owym oświadczeniu było zawarte. Bez dodatkowych wywiadów i drążenia tematu. Dzień później artysta zmarł w swojej londyńskiej posiadłości zwanej Garden Lodge, która od tego momentu stała się obiektem licznych "pielgrzymek" fanów chcących oddać hołd artyście. Świadczą o tym chociażby dziesiątki zdjęć na których widać napisy na murze otaczającym dom. Mercury w chwili śmierci miał 45 lat...

   Freddie Mercury pozostawił po sobie dziesiątki świetnych nagrań, zarówno tych, nagrywanych z zespołem Queen, jak i pochodzących z solowych albumów. Stacje radiowe chętnie odtwarzają takie ponadczasowe numery jak "We are the champions", "I want to break free" czy solowe "Living on my own". Na jego pamiątkę nazwano gatunek róży, gwiazdę i asteroidę. Jego twarz znalazła się na brytyjskich znaczkach pocztowych a nazwisko zajmuje wysokie pozycje w różnorakich zestawieniach najlepszych wokalistów. Można by rzec, że zgodnie z treścią utworu, wydanego kilkanaście dni przed śmiercią Mercurego, przedstawienie, choć oglądane przez niego już zza kulis, wciąż trwa,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz